Nie chciałam o tym pisać. No bo po co pisać o poczuciu bezsensu, beznadziei, o smutku i rozpaczy? Po co psuć nastrój? Zarzucać was swoimi smutkami? Pokazać się ze słabością? Dołować samą siebie? Nie chciałam. Wolałam zostawić tak, jak jest, iść dalej, z uśmiechem na twarzy i dzielnie podniesioną głową. Teraz jednak czuję, że bez zajrzenia tam, gdzie wszystko to we mnie siedzi, nigdzie dalej nie pójdę. Moja czarna dziura znów chce mnie wciągnąć, a ja z trudem się jej opieram…
...siedzę sam w tej wieży bez dna...
Mam takie swoje miejsce. Moja Czarna Dziura, tak o nim myślę. Miejsce, które zawsze jest we mnie obecne. Gdy myślę o nim, widzę głęboką studnię, taki lej w ziemi z pionowymi, śliskimi ścianami, którego dno trudno dojrzeć. W środku jest cicho, ciemno, pusto. Samotnie. W środku nikt mnie nie słyszy, choć płaczę dużo i głośno. Za to ja słyszę cały czas głosy opowiadające mi historie, od których robi mi się jeszcze smutniej i bardziej beznadziejnie. Słyszę i powtarzam je sobie na głos, słyszę – i wierzę w nie. Jest zimno, smutno i nie widać drogi wyjścia. Ze środka widać tylko malutkie światełko gdzieś na górze, które obiecuje, że gdy pokonam te strome ściany, zaznam ciepła, radości, lekkości i szczęścia.
...znowu dziś chciałem odmienić świat, ale z tego i tak nie wyszło nic...
To miejsce znam chyba od zawsze. Pamiętam, gdy jako mała dziewczynka leżałam na łóżku płacząc, pocieszana przez mamę, która próbowała dociec, dlaczego. Nigdy nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie. Pamiętam uczucie wszechogarniającego smutku i przygnębienia, beznadziei, pamiętam przychodzące do mnie myśli o wszelkich nieszczęściach, które w każdym momencie zdarzają się na świecie. Pamiętam, jak ona próbowała mnie pocieszyć i jak ja wiedziałam, że nie ma dla mnie pocieszenia. Potem przyszły lata dorastania, gdy moja Czarna Dziura była prawie bez przerwy tuż, tuż obok mnie. Tak często w nią wpadałam, tak rzadko ktoś tam do mnie zaglądał. Pojawiły się nowe głosy – głosy opowiadające mi o mnie, o tym, jak bardzo sobie nie radzę, jak bardzo nie jestem taka jaka być powinnam, i jak bardzo nie zasługuję na miłość. Zaczęłam je powtarzać i spadać coraz głębiej i głębiej. Wtedy chyba rozpoczął się ten mój dziwny związek z samą sobą – związek, w którym więcej było nienawiści, niż miłości, związek pełen krytyki, wymagań, i kłód rzucanych pod nogi.
...smutna twarz, czy to już jestem ja, czy to ten kogo ty tylko znasz...
Na początku szukałam pomocy. Nieporadnie, próbowałam wysyłać do świata sygnały tego, jak bardzo bywa mi źle. Depresyjne wiersze, zmiany wyglądu, używki, przelotne związki… Czekałam, aż zjawi się Ktoś, kto wyciągnie mnie z mojej bezdennej studni. Tak się jednak nie stało, ludzie przychodzili i odchodzili, widząc mnie taką, jaką chciałam być widzianą: uśmiechniętą, błyskotliwą, rzucającą ironicznymi żartami, pewną siebie i towarzyską. Mało kto spostrzegł, co ze sobą noszę. Mało kto chciał to spostrzec. Więc nauczyłam się, jak ukrywać tę moją Czarną Dziurę przed światem tak, by nie wiedział o niej nikt. Jak założyć na twarz uśmiech, jak uzbroić się w siłę i pewność siebie. Jak trzymać się od niej z daleka, nie oglądając się, by przypadkiem znów tam nie spaść. Przecież powinnam być szczęśliwa. Szczęśliwa, silna, dzielna – taka jawię się światu, idąc pewnie przed siebie, coraz dalej i dalej.
...ja i tak przecież nie zmienię się, choćbym nie wiem naprawdę jak chciał...
Ona jednak zawsze jest obok. Nigdy mnie nie opuszcza. Zawsze gotowa, by mnie zawołać i wciągnąć do środka. Czasem tylko słyszę wołanie i uciekam jak najprędzej. Czasem dosłownie czuję siłę ciągnącą mnie w dół, i nadludzkim wysiłkiem próbuję się wydostać na powierzchnię, choć wiem, że to nic nie da. A czasem wpadam, lecę z prędkością światła, wpadam w miejsce, które tak dobrze znam, miejsce, gdzie jestem sama ze swoją beznadzieją i rozpaczą. Sama ze swoimi łzami i głosami przypominającymi mi, że jak bardzo bym się nie starała, i tak nic mi się nie uda. Że cała moja siła i szczęście to tylko ułuda, mydlana bańka, która może pęknąć za jednym dotknięciem. Że tak naprawdę na górze nie ma żadnego światła i ciepła, że jedyna prawda to ta zimna i ciemna samotność.
...szukam czegoś przez cały czas, co zatrzyma mnie...
Byłam tam tak wiele razy. Czasem na dłużej, czasem krótko. Często wydawało mi się, że już się nie wydostanę, jednak zawsze próbowałam. I nie wiem do końca jak, ale zawsze udawało mi się. Za każdym razem to się kończyło, światełko na górze stawało się coraz większe, aż w końcu niepostrzeżenie znajdowałam się znów na powierzchni. Gdy tylko tam docierałam, jak najszybciej uciekałam od Czarnej Dziury, nie oglądając się za siebie, starając się zapomnieć o jej istnieniu. Tak bardzo jej się bałam, nie chciałam tam nawet zaglądać. Tyle się tam przecież nacierpiałam…
...tylko pstryk i już nie ma mnie, czasem bardzo tego chcę...
Całkiem długo trzymałam się od niej z daleka… Cieszyłam się, byłam z siebie dumna, czułam, że wreszcie udało mi się pokonać tę słabą, płaczącą część mnie. Może nareszcie jestem szczęśliwa, myślałam. A potem, jakiś rok temu, wpadłam w Czarną Dziurę raz jeszcze. Zupełnie nagle, bez ostrzeżenia, leciałam w dół na złamanie karku, i spadałam coraz niżej i niżej. Zrozpaczona i zupełnie sama. Znów byłam pewna, że już się nie wydostanę… I znów jak zwykle – wyszłam. Po śliskich i stromych ścianach, odtrącając wyciągające się do mnie pomocne ręce, osuwając się co chwila z powrotem w dół – udało mi się wydobyć na powierzchnię.
Ale tym razem nie uciekłam. Usiadłam nad tą moją Czarną Dziurą i odważnie, choć z wielkim strachem, zaczęłam zaglądać do środka. Przerażenie stopniowo zamieniło się w ciekawość, a niechęć – w akceptację. Właściwie, to zaczęłam ją nawet lubić. W końcu to moja wierna towarzyszka, od zawsze ze mną, tak blisko. Zrozumiałam, że to czarne, smutne miejsce jest po prostu częścią mnie. I wierzę, że jeśli mnie wzywa, to po coś, żeby coś mi powiedzieć. Może, że czas coś zmienić. Że nie jest mi dobrze z tym, co jest. Że już dłużej tak nie chcę. Że czas porozmawiać ze sobą otwarcie o tym, co dalej. O tym, czego chcę i potrzebuję, czego mi brak… I choć nadal nie lubię tam być, choć nadal cierpię i płaczę, witam kolejne upadki z coraz większą akceptacją. I coraz bardziej dostrzegam, jaka odmieniona, i autentycznie silniejsza z nich wychodzę.
foto: pngtree
Jako nagłówki wykorzystano fragmenty tesktu piosenki „Wieża melancholii” zespołu Myslovitz
Asiu, teksty fantastyczne, ale ten zdecydowanie najlepszy, najodważniejszy, najbardziej szczery i taki… bliski mojemu sercu… Przeżywałem i przeżywam dokładnie to samo: chwilowe (czasem krótsze, częściej dłuższe) bezradności, depresyjne myśli, używki, wiersze, i marzenia o czymś tak dalekim i jednocześnie tak trywialnym.
Nawet nie wiesz jak zatęskniłem za naszymi krótkimi rozmowami z początku Naszej znajomosci. Bratnie dusze jednak istnieją!
Przemku, bardzo dziękuję Ci za ten odważny i szczery komentarz. Mnie podczas pisania przyświecała taka myśl – że jest nas więcej na świecie, tych, którzy od razu czują „Wieżę melancholii” i jej klimat. I chciałam sobie i nam wszystkim powiedzieć – nie ma co zaprzeczać tym Czarnym Dziurom, lepiej się od nich czegoś uczmy 🙂